+4
adamek 13 marca 2017 20:37
Dwa dni wystarczyły mi aby rok temu obejrzeć Dubaj, zwiedzić, dotknąć go, powąchać i posmakować. Tak mi się przynajmniej wydawało. Miałem jednak jeden niezałatwiony interes – SkyDive, który rok wcześniej się nie odbył przez kapryśną pogodę. Próbuję więc jeszcze raz. Do tego w Dubaju mieszka mój kumpel – to kolejny powód aby tu przyjechać. No i koniec roku. Dlaczego by nie spędzić sylwestra właśnie tutaj? Tak na bogato.



Michał mieszka w luksusowej dzielnicy Dubai Marina. 91-piętrowy wieżowiec, dwa razy wyższy od warszawskiego Pałacu Kultury. Balkon jego 90-metrowej „kawalerki” znajduje się na wysokości iglicy PKiN-u. To musi być ciekawe uczucie, po wpisaniu „Dubaj” w Google, wyskakują zdjęcia Twojego bloku, możesz nawet zobaczyć swój balkon. Jego to już chyba nie rajcuje. Przez prawie rok tutaj przyzwyczaił się. Dubaj to inny świat. Wchodząc do niego, przekraczamy bramę luksusu. Zmieniają się perspektywy, punkt odniesienia. Coś co w Polsce wydaje się niesamowitym luksusem, tutaj jest na wyciągnięcie ręki. Nie zawsze można to mieć, ale zawsze można popatrzeć, często nawet dotknąć. Zarabia się tu dużo, dużo się wydaje. Proste.



Garaż budynku wypełniony jest luksusowymi autami. Mijamy Dodge Challengery, BMW X6 w wersjach M, Mercedesy klasy S, Lexusy, Ferrari. Te stoją dwa, jeden nowiutki drugi stary, przykryty przepiękną czerwoną płachtą ze znaczkiem szarżującego konia. Ze swoim wypożyczonych Chevroletem Spark czujemy się maleńcy jak pchełki. Tu wszystko przytłacza, podnosi ciśnienie, narzuca niesamowite tempo, wywiera presję. Szybciej, więcej, teraz!



Poranny widok z balkonu jest dosłownie powalający. Wstaję, wychodzę zaspany na balkon i… Jestem ponad chmurami! – Woooow! – wyrzucam z siebie odruchowo. Przede mną las wieżowców wyrastających z chmur położonych kilkadziesiąt metrów poniżej. Czuje się jak w mieście ponad chmurami z „Imperium Kontratakuje”. Nie widać ulic pod nami. Jakbyśmy byli zawieszeni w powietrzu. Brak punktu odniesienia w pionie – jakim jest ziemia – sprawia, że perspektywa w poziomie rozciąga się jeszcze bardziej. Kolejne budynki przebijają się przez mętne chmury, coraz dalej i dalej, w końcu rozpływają się gdzieś daleko. Ten betonowo-szklany las wieżowców zamienia się w jakiś niesamowitą pustynię, z której co i raz strzelają w górę szkielety. To już nie są drapacze chmur, one wspinają się ponad nie. Jakby Dubaj pokonał chmury, przebił je, stłamsił, sprowadził do parteru. Mając taki widok na co dzień nie sposób chyba nie zachłysnąć się wspaniałością Dubaju i nie ulec tej iluzji potęgi i panowania nad naturą.



Dubaj to same ochy i achy. Zwiedzanie tego miejsca to ciągłe – woooow! – uaaaaau! – ojej! – Jak oni to zrobili? – Jak to możliwe? – mają rozmach! Itd. Najwyższe wieżowce, najnowocześniejsze, w pełni zautomatyzowane metro, klimatyzowane przystanki i stacje. Najdroższy i najbardziej luksusowy hotel na świecie. Sztuczne wyspy w kształcie palmy – na razie gotowa i zamieszkała jest jedna, druga – kilkukrotnie większa – jest już usypana i czeka na wykończenie, budowa trzeciej już się zaczyna. Do tego The World – kompleks wysp w kształcie świata – każdy kraj ma swoją wysepkę, wszystko zebrane w kontynenty. Patrząc z góry widzimy mapę świata. – Wooow! Niemal wszyscy wzdychają i się zachwycają, mało kto zadaje sobie pytanie – po co to wszystko?



Ambicje. Ludzie, którzy jeszcze 50 lat temu nie umieli czytać i pisać, ich życie kręciło się wokół stada kóz, mieszkali w lepiankach, byli koczownikami, ludźmi pustyni. Nagle los się do nich uśmiechnął. Ropa. W sąsiednim Abu Dhabi to ona jest źródłem sukcesu. W Dubaju nie ma ropy. Prawie. W każdym razie sukces państwa-miasta to nie bezpośrednio zasługa ropy. Tu zadziałał raczej dobry plan i jeszcze lepszy marketing. Zaczęła płynąć kasa, co powodowało coraz większe oczekiwania. Żeby płynęło więcej kasy, potrzebnych było jeszcze więcej inwestycji. Wszystko musiało być naj. Nigdy niekończący się wyścig, ganianie własnego ogona, zaklęty krąg. To dlatego przy 30 stopniach na zewnątrz w Dubai Mall mamy sztuczny stok narciarski z temperaturą -4 stopnie.



Zwiedzanie Dubaju nie jest łatwe, bo w zasadzie nie ma co zwiedzać. Starówka ma mniej niż 100 lat. Cały dzień schodzi nam na chodzeniu po marinie, centrach handlowych mniejszych i większych. Po barach hotelowych, restauracjach. Słuchamy jak tu się żyje, co jest inne, dlaczego jest inne i jak bardzo odbiega od tego co znamy z Polski. Zwiedzanie Dubaju nie polega na przemieszczaniu się w przestrzeni. To podróż w głąb siebie. To rozmowa z tymi, którzy tu żyją, zadawanie pytań im ale też sobie. To ciężka walka o zrozumienie tego co tu się właściwie dzieje.



Marina jest przepiękna. Super nowoczesna dzielnica pełna nowiutkich wieżowców. W Dubaju „nowy” to pojęcie względne. Kiedy rozmawiam z naszym gospodarzem o jego budynku, skarży się, że jest już stary. – Z 2012 roku. Ten tu jest nowszy. – pokazuje palcem na kolejny drapacz chmur. Obok niego szkielet kolejnego powstającego. – A widzisz ten naprzeciwko? To Princess Tower, najwyższy mieszkalny budynek na świecie. – I tak dalej…



Chodzimy naokoło, z głowami zadartymi do góry. Chcemy popatrzeć na to wszystko z góry. Idziemy do Marriotta, znajdującego się w rzędzie drapaczy chmur przy samym brzegu. Tam, na ostatnim piętrze znajduje się sky bar, z którego roztacza się wspaniały widok nie tylko na marine, ale także na „Dżamirę” czyli Jumeirah Palm – ogromną wyspę w kształcie palmy. Czekamy chwilę, czaimy się i udaje nam się złapać idealny stolik przy oknie z widokiem na palmę. Przy szklance piwa za jakieś 65 zł kontynuujemy nasze rozmowy o Dubaju. Za oknem niesamowity widok, na niesamowity twór. Ogrom Jumeirah, jej rozmach dosłownie przytłaczają. Wyspa znika powoli w nadchodzącej szarości zmierzchu. Gdzieś na końcu majaczy Atlantis – ogromny hotel będący zwieńczeniem wyspy. Wygląda jak jakaś fatamorgana. Siedzimy tak przyklejeni do szyby, aż bolą nas szyje od wykrzywiania.



kiedy zaczyna się ściemniać, ruszamy na marinę coś zjeść. Przy wyjściu z baru zatrzymujemy się jeszcze, żeby popatrzeć na dzielnicę z góry. Ot zwykłe okno gdzieś między toaletami a windą. Niby nic, a serwuje przepiękny widok. Oto Dubai Marina ze swoimi migoczącymi światełkami jest stopniowo połykana przez szaro-różowy zmierzch. Dla mnie to jeden z najbardziej niesamowitych obrazów z Dubaju. Chciałbym powiedzieć najpiękniejszych, ale czy widok miasta może się równać z pięknem natury?



W Marinie życie zaczyna się po zmierzchu, kiedy mija kolejny upalny dzień. Chcemy spróbować jakiś lokalnych specjałów, ale gospodarz rozwiewa nasze mętne oczekiwania z brutalną szczerością. – W Dubaju raczej nie znajdziecie lokalnej kuchni. Zresztą co to właściwie znaczy „lokalnej”? Dubajczycy nie pracują, bo nie muszą, kto więc miałby gotować i serwować ich kuchnie. Po drugie nie za bardzo wiadomo co tu się jada. Można owszem trafić na kuchnię arabską, otomańską, ale emiracką? Nikt ze znajomych o takiej nie słyszał. Przewodniki też milczą. Pozostaje więc: pizza, sushi, kebaby, steki, hamburgery, kuchnia indyjska, rosyjska, co tylko sobie wymarzymy. Znalazłem nawet restaurację rumuńską czy uzbecką.





Lądujemy w Abd El Wahab. Kuchnia libańska jest tu bardzo popularna, jest też zabójczo pyszna. Tatar z jagnięciny, przepyszny aksamitnie gładki hummus, ciepłe mięciutkie i aromatyczne chlebki pita. Wszystko podane z odurzająco aromatycznymi ziołami. Prawdziwa uczta dla zmysłów. Odkrywamy zaskakujące połączenie: cebula z miętą. I to nie jakaś specjalna szalotka czy inna delikatna a zwykła biała, ostra cebula – podana z liśćmi świeżej mięty tworzy niesamowite połączenie. Idealne do hummusu i ciepłej pity. Do tego pieczone mięsa, ryby, owoce morza. Wszystko z widokiem na marinę. Jej nocny zgiełk, światła, obrzydliwie luksusowe jachty podświetlane od dołu szafirowym światłem.



Do domu wracamy przez zatłoczony bulwar mariny. Wszędzie ludzie, jakby na noc wychodzili z klimatyzowanych biur, ze swoich mieszkań i penthouse’ów. Przychodzą tu i cieszą się przyjemnym wieczornym powietrzem. Siedzą przy stolikach knajpek i restauracji, siedzą na ławkach, chodzą, robią zdjęcia. Ruch i tłok jakby nagle wszyscy mieszkańcy mariny wylegli właśnie tu. Panuje przyjemny zgiełk. To miejsce to betonowy las wieżowców, przypominający nieco Hongkong. I tak jak Hongkong ma w sobie coś sympatycznego, coś miłego, nie można tego miejsca nazwać pięknym ale na pewno ma w sobie jakiś urok. Jest zarazem wielkomiejskie i spokojne. Taka betonowa oaza, w której co prawda tempo Dubaju nie spada, ale jakby można było odetchnąć.



Na imprezę Sylwestrową mieliśmy jechać do znajomych Michała, do centrum Dubaju. Tam z widokiem na Burj Khalifa popijalibyśmy Bacardi i oglądali pokaz fajerwerków. Bylibyśmy świadkami jak najwyższy budynek świata zamienia się w ognistą fontannę niczym ognie rzymskie na wielkim weselnym torcie. Ale nie popijamy. Nie da się dostać do centrum. Otóż okazuje się, że nie tylko my chcemy tam spędzić wieczór. Jedyna linia metra jest tak zapchana, że wagony przypominają te w tokijskim metrze w godzinach szczytu. Jazda samochodem oznaczałaby spędzenie Sylwestra w korku na Sheikh Zayed Road – głównej arterii miasta. Pas do centrum stoi, pas przeciwny jest puściutki. A więc zostajemy w domu. Nudno nie będzie.



O północy, weseli od Bacardi ze Spritem i limonką wychodzimy na taras budynku, na którym znajduje się basen. Tam możemy wraz z setką innych mieszkańców podziwiać pokaz fajerwerków „kroczący” od centrum Dubaju w kierunku Jumeirah. Zresztą, fajerwerki są wszędzie. Z każdej strony. Nad mariną, nad palmą, nad miastem. Atlantis w oddali tonie w morzu czerwonego i złotego ognia. Pulsuje, błyska, strzela, dymi, huczy. To zaledwie ułamek tego co dzieje się teraz w całym Dubaju a i tak efekt sprawia, że przechodzą nas ciarki. Jest grubo. Jest na bogato.



Po kilkunastu minutach, pokaz się kończy. Przez ten czas miało się wrażenie, że Dubaj się zatrzymał. Stał w miejscu i patrzył na spektakularny show. Teraz w jednej chwili wraca do życia. Samochody ruszają, na ulicach pojawiają się ludzie. Do mariny zaczynają ściągać dziesiątki jachtów wracających z morza. Część ludzi właśnie tam chciała podziwiać pokaz fajerwerków nad miastem. Teraz, w jednej chwili wszystkie wracają i stoją w kolejce przy wejściu do portu. Wracamy na nasze 52 piętro i resztę sylwestrowej nocy spędzamy na balkonie patrząc na łódki czekające w kolejce na wejście do mariny, rozmawiając i popijając jeszcze więcej Bacardi. A miało być tak na bogato…



I wtedy robi się rano. W zasadzie już prawie południe. Trzeba wstać, chociaż owe Bacardi zaserwowało mi chyba najgorszego kaca w życiu. Ale nie mam wyjścia. Mamy bilety na Burj Khalifa na konkretną godzinę. Nie było łatwo je dostać na 1 stycznia. Wszystkie regularne wejściówki na At the TOP (124 i 125 piętro) były już wyprzedane, zostały same droższe na SKY (148 piętro) ale wpadłem na trick – kupiłem w zestawie z biletem do Aquarium. Wyszło niewiele drożej a spokojnie znalazły się miejscówki niedostępne przy zakupie biletów na samą wieżę.



Docieramy do gwarnego Dubai Mall – największego centrum handlowego na świecie – i szukamy drogi do wieży Burj Khalifa. Nie jest to łatwe. Mogę chodzić po górskich szlakach z kompasem i szukać wydeptanych w trawie ścieżek, ale tu kompletnie się gubię. Na szczęście Ula nie ma problemów z orientacją. Kiedy docieramy do kas, okazuje się, że mimo biletów na określone godziny, są horrendalne kolejki. Takie na ok. 2 godziny stania. Szczęście, że Ula ma ze sobą kulę, która pomaga jej w chodzeniu. Niewinna mina, krótka rozmowa z panią na bramce i po chwili jesteśmy już przy windach.



Wjeżdżamy ultraszybką windą. Czuję jakby grawitacja nie istniała. Nagle zostaje pokonana w kilkadziesiąt sekund. Aż przytykają nam się uszy. Wychodzimy i naszym oczom ukazuje się coś niesamowitego. Wszyscy robią – wooow! Widok ze 124 piętra Burj Khalifa – najwyższego budynku na ziemi. Rekordu. Symbolu panowania człowieka nad naturą. Coś tak ogromnego opiera się grawitacji, wiatrowi, słońcu. Naokoło doskonały widok na Dubaj w całej swojej okazałości. Wszyscy tu widzą imponujące drapacze chmur, doskonałe drogi. Dla mnie to widok przygnębiający i to nie ze względu na kaca. Z piasków pustynie w górę strzelają szkielety wieżowców, pośród nich kilometry asfaltu pozwijane tak, ze zastanawiam się jak w ogóle ktoś mógł to zaplanować. To obraz oporu przeciwko naturze. Pychy człowieka. To dowód na to, że z pustyni da się zrobić ogromne miasto, że da się pokonać przyrodę, postawić je swoje warunki, okiełznać ją.



Jakże to mylące. Stąd doskonale widać czym właśnie jest Dubaj. Zwierciadłem pokazującym jak przesuwają się granice możliwości człowieka w ujarzmianiu natury. Siły, wobec których przez tysiące byli bezbronni, poddawali się im i jedyne co mogli to się do nich modlić, wydają się z tej perspektywy pokonane, ujarzmione. Oto pustynia leży u naszych stóp. Zalana betonem, rozkopana, wydrążona, wypchana kanałami, przewodami, tunelami. Obsiana, użyźniona. To już nie pustynia, to oaza stworzona przez człowieka. To coś więcej niż regulowanie rzek. To próba przejęcia kontroli nad naturą i narzucenia jej swoich reguł gry. To drenowanie, wysysanie, eksploatacja. To przerażające. Nie wierzę, że człowiek potrafi wygrać z naturą. Mam wrażenie, że samo przebywanie tu to przejaw pychy.



Pobyt na wysokości daje mi do myślenia. Szczerze mówiąc, chciałem zobaczyć Dubaj z najwyższego możliwego punktu, chciałem zaliczyć najwyższy budynek na świecie. Nie sądziłem, że aż tak ta wizyta skłoni mnie do refleksji na temat Dubaju. Chciałem po prostu lekkiej rozrywki jak wszyscy tutaj – pozachwycać się, porobić och i ach a wychodzę z pustką w głowie nieco zdołowany. Pustkę pogłębia jeszcze zmiana otoczenia: z błądzenia ponad chmurami zjeżdżamy na dno oceanu. Mamy jeszcze bilety do Dubai Aquarium, więc idziemy skorzystać.





Zbiornik znajduje się w samym środku Dubai Mall. Ogromne, z setkami ryb. Zupełnie nowe doświadczenie na miarę Dubaju. Można sobie robić zakupy w H&M i patrzeć na pływające za szybą rekiny i płaszczki. Lub siedzieć w pobliskiej restauracji i z widokiem na nurkujących ludzi obgryzać kraba alaskańskiego i homara. W ramach biletu możemy przejść tunelem pod akwarium – oglądając przesłodkie płaszczki wyglądające od spodu jakby się cały czas uśmiechały. Przy okazji, za tymi wszystkimi egzotycznymi rybami ściśniętymi w akwarium niczym wielkiej zupie rybnej, przez szybę widać ludzi robiących zakupy. Nie wiem czy patrzeć na ryby czy ludzi z torbami z Gucci, Armani itp. Dziwne doświadczenie. Nie wiem czy warte swojej ceny.





Oprócz akwarium bilet obejmował jeszcze wejście do Underwater ZOO. To wędrówka ciemnymi korytarzami wzdłuż kolejnych klatek, zbiorników, terrariów i akwariów, w których można oglądać kolejne gatunki zwierząt zamieszkujących morza, oceany, rzeki i ich brzegi. Fajnie zobaczyć pingwiny z RPA, żółwie nowogwinejskie, krokodyle, koniki morskie, homary i inne. Szkoda tylko, że wszystko jest tu ściśnięte i upakowane na tak małej powierzchni. Pingwiny nerwowo uderzające skrzydełkami w szybę to dość przygnębiający widok. Kiedy patrzę na przepiękną i pełną smutku sowę męczącą się w małej klatce z siatki już wiem, że chcę wyjść. Nie. Nie warto. Zwierzęta trzeba oglądać na wolności.



Wychodząc trafiamy na sytuację, która w dubajskich centrach handlowych powtarza się nagminnie. Nagle pośród zgiełku kupujących rozlega się z głośników śpiewanie muezina, który wzywa do modlitwy. W tej świątyni konsumpcji. Chyba jesteśmy jedynymi, którzy przystają, zwalniają ten szał zakupowy. Pozostali nie zwracają nawet uwagi na muezina. I nie mówię tu o Hindusach, Lankijczykach itp. ale o Emiratczykach w białych szatach. Zwyczajnie robią sobie zakupy. Oglądanie ludzi przeglądających się w lustrach w przymierzanych ciuchach, testujących perfumy czy wybierających szale przy akompaniamencie jest czymś niesamowitym. To jest Dubaj.



Dzień mija szybko. Jedziemy z naszym gospodarzem niedaleko Burj al Arab – do polecanej knajpki – Bu Qtair – małej smażalni ryb, w której stałą klientelę stanowią robotnicy z Azji. Jest smacznie i niedrogo jak na Dubaj. Na miejscu okazuje się, że w niebotycznej kolejce musielibyśmy stać jakieś dwie godziny. Postanawiamy spróbować kiedy indziej i udajemy się zrezygnowani do Mall of the Emirates. Tam mamy do wyboru dosłownie wszystko: od sushi i frytek, poprzez kuchnie chińską, hinduską i tajską aż po steki i tortille. Po posiłku gospodarz pokazuje nam kryty stok narciarski. Coś niepojętego. Utrzymywanie przez cały rok temperatury -4 stopnie Celsjusza, 5 stoków, najdłuższy 400-metrowy, wyciąg krzesełkowy. Są nawet pingwiny cesarskie z Antarktydy. W jednej chwili z gwarnego centrum handlowym wchodzimy do lodówki. Patrzymy przez szybę na ludzi wjeżdżających na wyciągach, zjeżdżających ze stoku na nartach. Są nawet kobiety w hidżabach…





Do Bu Qtair docieramy ostatniego dnia na lunch. Miejsce jakie uwielbiam – proste, bez nadęcia. Pozycje w menu można policzyć na palcach jednej ręki: 2 rodzaje ryby, krewetki, sos curry, ryż. Pokazujemy konkretną rybę palcem, do tego micha krewetek. Siadamy na stoliku przed smażalnią, zaraz przy niewielkiej marinie. Na stół wjeżdża prawdziwa uczta. Jemy rękami, oblizujemy tłuste palce pokryte przepysznymi pikantnymi przyprawami. Pijemy zimną colę, dubajskie słońce ogrzewa nasze twarze. Jest pysznie, jest lokalnie, bo przecież Azjaci – Pakistańczycy, Banglijczycy, Lankijczycy są tak samo nieodłącznym elementem Dubaju jak Emiratczycy, których tu prawie nie widać.



Po lunchu spacerujemy jeszcze chwilę po plaży, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie w stylu Lewandowskich – z wodą kokosową, na plaży z hotelem Burj al Arab w tle. Odwozimy gospodarza do pracy i powoli zwijamy się. Dubaj cały czas nie daje mi spokoju. Jaki właściwie jest? Zachwyca, powala, robi wrażenie – to na pewno. Fajnie tu przyjechać na kilka dni, zobaczyć i wyjechać. Co zostaje? Zazwyczaj niewiele: chwilowa opalenizna, zdjęcia z Burj Khalify, jakieś pamiątki z Souków, debet na karcie kredytowej. Ja mam w głowie mętlik. Kiedy tak jedziemy sobie z Dubaju na lotnisko do Ras Al Khaima, mijamy ciągnącą się w nieskończoność kolumnę setek ciężarówek zmierzających do Dubaju z tonami towarów i materiałów budowlanych. Jadą budować to cudo techniki, urbanistyki, to miasto będącą pochwałą wszelkiego istnienia. Wszelkiego? Nie. Tylko ludzkiego. Pomnik naszej pychy



W głowie zbieram to o czym opowiadał mi Michał. I to o czym mi nie powiedział. Próbuję sobie ułożyć jak wygląda tu życie. To miasto jest trochę jak wielkie lotnisko. Ogromną, sztuczną metropolię, w której nie można oddychać świeżym powietrzem. Wielką zamkniętą przestrzeń, przechodnie miejsce, w którym ludzie są tylko przez chwilę pomiędzy jednym a drugim rejsem. Miks różnych narodowości i kultur. Całe życie kręci się tutaj wokół pracy, która drenuje do granic możliwości. Życie prywatne to mit. Praca zabiera czas, energię i życie. Do domu wraca się wieczorem. Jakiego domu? Sterylne apartamenty z trudem przypominają choćby namiastkę domu – często brakuje w nich ciepła i więzi. Niestety, poczucie tymczasowości nie sprzyja nawiązywaniu trwałych relacji. Poza pracą człowiek ląduje w siłowni, knajpach, barach, bo co innego można tu robić? A rano znowu praca. I tak w kółko.



To trochę sprzedawanie siebie. Dubaj to pułapka, można tego wszystkiego zauważyć albo nie chcieć zauważyć. Miasto może być dla Ciebie czym tylko chcesz. Jest jak kameleon, dopasuje się do każdego. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, jakiś znajomy akcent. Dubaj jest wszystkim i jednocześnie niczym. Sam w sobie nie ma historii, bo ta historia właśnie się tworzy. Co to za historia? Trudno powiedzieć. Myślałem, że trzeba mieć w sobie sporo cynizmu aby świadomie żyć w takiej pustce, robić to sobie, usprawiedliwiając wszystko zarobkami. Z drugiej strony, czy w Polsce czy gdziekolwiek indziej nie robimy sobie tego samego? Za gorszą kasę, w gorszych warunkach i oszukując siebie samych, że dbamy o relacje z bliskimi? Wyjeżdżam z Dubaju wiedząc o nim jeszcze mniej niż przed przyjazdem. Nie rozumiem, choć tak bardzo się starałem. Trudno mi to wszystko pojąć. To wszystko naj, szybciej, więcej, teraz. Ten wyścig. To jedno z tych miejsc, którego nasz rozum chyba nie jest w stanie pojąć. Może nie warto nawet próbować…


Chcesz wiecej? http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/zjednoczone-emiraty-arabskie/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

don-bartoss 14 marca 2017 10:22 Odpowiedz
Świetna relacja, kolejna z resztą, a sposób prezentacji ostatniego zdjęcia miażdży :)! Dubaj to miasto, w którym pobyt mnie najmniej wzbogacił, a jednocześnie gdy myślę o jedzeniu w kontekście podróży to myślę właśnie "Dubaj".
adamek 17 marca 2017 14:03 Odpowiedz
don-bartossŚwietna relacja, kolejna z resztą, a sposób prezentacji ostatniego zdjęcia miażdży :)! Dubaj to miasto, w którym pobyt mnie najmniej wzbogacił, a jednocześnie gdy myślę o jedzeniu w kontekście podróży to myślę właśnie "Dubaj".
tak :) jedzenie = Dubaj = Libańczyk ;)
piotr-michalcewicz 19 marca 2017 21:45 Odpowiedz
ropa w dubaju owszem byla w 66 a ze male panstwo plus dobre zarzadzanie ..... efekt taki mamy teraz :)
piotr-michalcewicz 19 marca 2017 21:47 Odpowiedz
zapomnialem dodac tania sila robocza z filipin i indii
adamek 20 marca 2017 11:10 Odpowiedz
piotr-michalcewiczropa w dubaju owszem byla w 66 a ze male panstwo plus dobre zarzadzanie ..... efekt taki mamy teraz :)
ropa to jest nawet w Polsce ;)